Przejdź do głównej zawartości

Dzień Świra

Są takie dni, kiedy wiesz, że wszystko będzie źle. Wstajesz i po prostu to wiesz. Czujesz to w kościach, bo przez całą noc wisiałaś na brzegu łóżka, przygnieciona osiemnastoma kilogramami dziecka, którego włosy skutecznie wchodziły w twój otwór gębowy i nie pozwoliły swobodnie złapać oddechu. Czujesz to w uszach, bo od samego rana wysłuchujesz jak twoja ukochana córka odmawia założenia kwiecistej sukienki na bal w przedszkolu celebrujący wiosnę i  ma w dupie to, że ty tą sukienkę przez całą noc do 4 nad ranem szyłaś, klęłaś pod nosem, a wcześniej tego samego dnia stoczyłaś bitwę z emerytowaną babą o wstążkę w kwiaty, którą wypatrzyłaś na bazarze i która idealnie do wizji tej sukienki pasować by mogła. Wywalczyłaś tą wstążkę, bo była ostatnia, uszyłaś tą kieckę, a twoje dziecię ukochane, co je wiłaś w bólach porodowych przez godzin równo sztuk 12 i tak tej kiecki nie założy. Nie, bo woli różową, tiulową spódniczkę z Pepco co była w zestawie z różdżką i koroną. I czujesz, że tak naprawdę ten poranek to dopiero preludium, nieśmiała inwokacja, taki prolog do dnia, który dopiero się zaczął, a skończyć się ma za godzin 14 co najmniej. Więc będąc jeszcze w domu, jedną ręką malując oko, drugą sięgasz po telefon i nerwowo czytasz maile, które od wczorajszego wieczoru na twą skrzynkę zdążyły wpłynąć. A jest ich co najmniej 20, w tym 6 zjeb od twojego szefa. I już wiesz, że chuj, że z lanczem pożegnać się możesz, bo oto nastał ten dzień kiedy twój szef wchodzi na orbitę i rozpierdala wszystko w koło. A masz dziś z nim spotkań z 5 w ciągu dnia zaplanowanych.

I wychodzisz z domu elegancko ubrana w ołówkową spódnicę, koszulę, marynarkę, rajstopy, szpilki i zastajesz deszcz. Bo nieopatrznie nie wyjrzałaś przez okno i nie sprawdziłaś jaka jest pogoda. Oczywiście nie masz parasolki, bo po co dźwigać dodatkowe kilogramy, skoro w torbie dzierżysz już kalendarz, laptop, ładowarkę, myszkę, kosmetyczkę, portfel, klucze, teczkę z dokumentami i boxy z jedzeniem, bo TAK POSTANOWIŁAŚ SOBIE, ŻE BĘDZIESZ FIT, CHUDA, CHODAKOWSKA, LEWANDOWSKA NA WAKACJE i choćby skały srały będziesz te boxy z gotową szamą do pracy nosić. Więc popierdalasz w tym deszczu, z tą torbą, w tych szpilkach, bez parasolki, łeb Ci moknie, makijaż spływa i nagle przypominasz sobie, że musisz kupić jeszcze 5 KG CZERWONYCH JABŁEK! Bo akurat twoja firma bierze udział w przetargu życia i twój szef wymyślił sobie, że żeby było kurwa jeszcze tryliard razy bardziej kreatywnie, to na spotkanie z klientem pójdziecie z koszem czerwonych jabłek z logo waszej firmy (bo akurat jest czerwone) i wręczycie te jabłka. Więc chuj idziesz z tą torbą, bez parasolki w deszczu do Lidla, bo akurat masz po drodze. I bierzesz te 5 kg jabłek, stoisz w kolejce pełnej emerytów, którym oczywiście nigdzie się nie śpieszy, kupujesz jabłka i wyposażona w dodatkowy karton idziesz do autobusu. W szpilkach i deszczu, nie zapominajmy. W autobusie oczywiście nikt Ci miejsca nie ustąpi, bo przecież nie jesteś ani w ciąży ani stara ani bez nogi, więc stoisz i walczysz o przetrwanie z torbą pełną klamotów i kartonem pełnym czerwonych jabłek (w liczbie 5 kg). Ludzi tłum i oczywiście jesteś w takim miejscu, gdzie na każdym przystanku wsiadają matki z wózkami. Podróż do pracy przeradza się w walkę o przetrwanie, a ty czujesz się jak Radek Majdan w Azja Express zachowujący dobrą minę do złej gry przy Nie Mów Do Mnie Teraz Małgoni Rozenek.


Kiedy już dotrzesz do pracy, stwierdzasz, że na poprawę humoru kupisz sobie flat white latte na mleku sojowym w pobliskiej kawiarence. No bo co, nie stać cię? W końcu zapierdalasz od rana do nocy, coś od życia się należy. Stajesz grzecznie w kolejce, karton z jabłkami już nawet Ci nie ciąży, muskuły jak ze stali, z uśmiechem na twarzy zamawiasz swoje flat white latte na mleku sojowym i okazuje się, że nie wzięłaś portfela… No przecież. Standard. A za tobą kolejka 10 korpoludków, w tym Dyrektor Zarządzający twojej firmy. No przecież norma, zdarza się…

Więc ze skuloną głową ładujesz się do windy, wjeżdżasz do biura i prosisz koleżankę o kosz na jabłka, bo miała wczoraj zamówić. Tak, miała jedną jedyną rzecz do zrobienia – zamówić kosz na jabłka i co? Zapomniała… Ale ty nie krzyczysz, bo jesteś dobrą i miłą koleżanką i każdemu może się zdarzyć, przecież sama zapomniałaś portfela z domu. Więc kombinujesz, bo spotkanie zaczyna się za 15 min, a Ty jeszcze nie zdążyłaś nawet dobrze wejść do biura. Rzucasz wszystko i naklejasz naklejki z logo firmy na jabłka, karton przerabiając ręcznie na kosz i ozdabiając wstążką, którą znajdujesz na recepcji. Wygląda słabo, ale znośnie. Wpada twój szef, który wita Cię od progu wiązanką w stylu  „co to kurwa ma być?” i że „chyba cię pojebało, że z takim czymś pójdę do klienta” oraz „a w ogóle to te naklejki są krzywo na jabłka naklejone, więc już to zostaw i idziemy”. Zostawiasz więc jabłka i biegniesz za szefem na spotkanie. W międzyczasie dowiadujesz się, że prezentacja, którą poprawiałaś przez ostatni tydzień się nie nadaje i że wyrzucił z niej połowę slajdów. Tym samym wchodzisz na spotkanie totalnie nieprzygotowana i nie wiesz o czym masz mówić. Robisz dobrą minę do złej gry, dużo się uśmiechasz i przytakujesz. Dzięki Bogu okazuje się, że twój szef wywalił całą twoją cześć i tak naprawdę na spotkaniu mówisz tylko „dzień dobry”, „rzeczywiście brudne macie Państwo to okno, chyba Wam ptak nasrał” i „do widzenia”.

Wracasz do biura wysłuchując szefa, który ostentacyjnie stwierdza, że jeśli przegracie ten przetarg to będzie twoja wina i że w ogóle wszystko źle, Armagedon, Fukushima, Nagasaki, bo na tych jabłkach były krzywo naklejki naklejone i nie wzięłaś ich na spotkanie i to dlatego. Zostawia cię przy wejściu do metra, bo przecież nie masz ani biletu ani portfela. Żeby nie było lipy czekasz aż odjedzie i skaczesz przez bramki drąc przy okazji rajstopy, a biegnąc do pociągu wpadasz na kanara. Dostajesz mandat, ale w związku z tym, że nie masz dokumentów, musisz pojechać z kanarem na posterunek policji. Do Centrum, a dodam nieśmiało, że jesteś na Ursynowie….


Zagryzasz zęby i jedziesz na ten posterunek, pośpiesznie odpisując na maile w komórce. Spóźniasz się oczywiście na następne spotkanie, a twój szef ostentacyjnie na ołpen spejsie drze na ciebie ryja i ty wiesz już, że niedługo to ty będziesz Key Account Managerem, ale w swojej kuchni. Tak, przyda Ci się ten cały multitasking w gotowaniu zupy, krojeniu warzyw, ubijaniu schabowego i uwaga, jednocześnie będziesz mogła też zaparzyć herbatę. Nie no, szacun. Będziesz królową życia. Ale to dopiero za chwilę, bo teraz próbujesz się ogarnąć, w myśl zasady, że jest „chujowo ale stabilnie” i mogło być przecież gorzej. Odpalasz komputer, włączasz pocztę, a ona nie działa. Bo się zacięła, bo na raz wpłynęło za dużo wiadomości, a ty masz stary sprzęt i cześć. Więc idziesz z komputerem do swoich kolegów z IT, ale ich nie ma. Bo poszli na lancz. Wszyscy czterej. Bo jest ich czworo na całą korpo i wszyscy razem wychodzą na lancz. Obiadów już nie ma. Są tylko lancze. Wkurwiona idziesz więc z telefonem na kolejne spotkanie, tłumacząc jak debil, że komputer w naprawie i że na telefonie też dasz radę. I siedzisz tak 3 godziny na tym spotkaniu deliberując z klientem na temat koloru czcionek, bo użyłaś pantone 3003, a powinno być wszędzie pantone 3000. Więc zmieniasz ten kolor na kompie klienta, a on ma MACa, a ty nie wiesz jak się nim obsługiwać, więc wszystko trwa 7 razy dłużej, bo ty udajesz, że się znasz i że wszystko masz przecież pod kontrolą…

Po spotkaniu wracasz do biurka, chwytasz laptop i biegniesz do IT. Wszyscy twoi koledzy już wrócili z lanczu i ochoczo naprawiają twój problem… restartując komputer. No przecież. W międzyczasie przypominasz sobie, że od rana nic nie jadłaś, więc chwytasz jabłko, bo masz ich teraz PRZECIEŻ 5 KG, NA WYPASIE, Z NAKLEJKĄ LOGO FIRMY. Nie masz przecież czasu na jedzenie boxów, które całą drogę z domu tachałaś do pracy. Wpierdzielając jabłko, przyjmując kolejne pioruny i rzygi szefa, ratujesz świat. Wyliczasz budżety, poprawiasz prezentacje, piszesz notki prasowe NA WYPASIE, BO PO ANGIELSKU, wymyślasz sexy i catchy hasła reklamowe do nowego przetargu, ale takie KTÓRYCH JESZCZE NIE BYŁO i TAK ŻEBY BYŁY SPÓJNE ZE STRATEGIĄ I WARTOŚCIAMI FIRMY, W KTÓREJ PRACUJESZ!!! Poprawiasz grafiki na billboardy, tłumaczysz się GDDKiA ze źle zawieszonych tablic kierunkowych w KURWA BIAŁOGARDZIE, zamawiasz catering na śniadanie prasowe, negocjujesz ceny dekoracji świątecznej, bo jest już marzec i TRZEBA TO WŁAŚNIE DZIŚ, W TYM MOMENCIE ZAMÓWIĆ, BO POTEM NIE BĘDZIE, wszystkie firmy sprzedające dekoracje ogłoszą bankructwo, a właściciele zapadną się pod ziemię. Więc robisz. Działasz. W międzyczasie przypominasz sobie o urodzinach koleżanki. Jednej, drugiej, trzeciej. Kurwa czy wszyscy się rodzą w marcu? Pośpiesznie ślesz smsy tudzież ukradkiem wiadomości na fejsie, obiecując sobie, że wieczorem zadzwonisz.

I pyk w takim szale i amoku docierasz do 18.00. Jesteś już godzinę po czasie i powinnaś pędzić do domu, bo mąż w delegacji, a niania ma dziś o 18.30 fitness. Wybiegasz z biura chwytając laptop z myślą „jak dzieci zasną to dokończę w nocy”, pędzisz na autobus i powtarzasz tą samą procedurę co rano, tylko tym razem nie masz już kartonu z 5 kg jabłek.
Wpadasz do domu, opiekunka mija cię w biegu (jeszcze zdąży na ten fitness!) i rzucasz się w ramiona stęsknionych dzieci. I to jest ten moment, kiedy wiesz, że wszystko inne jest nieważne, że chuj te jabłka, ten mandat, głód, podarte rajstopy i rozmazany makijaż.

Znalezione obrazy dla zapytania matka polka mem

Przełączasz się na tryb matka, zdejmujesz podarte rajstopy, koszulę, marynarkę, spódnicę, spinasz włosy i wskakujesz w dres. Jest bosko. Zaglądasz do lodówki (tak to jest ten moment kiedy możesz zjeść coś pysznego) i widzisz 2 jogurty, kawałek sera, trzy jajka, spleśniały koncentrat pomidorowy i światło. Chuj. Musisz iść do sklepu. Ubierasz się i dzieci, zajmuje ci to jakieś 15 min, bo nadal jest zimno, więc musisz założyć czapki, szaliki, rękawiczki, wszystko przy akompaniamencie „nie chcę tej czapki, chcę różową”, „te rękawiczki mi spadają”, „a szalik mnie dusi”, itp. Nic to. Ubieracie się i wychodzicie z domu. Na dworze piździ jak w kieleckiem, ale ostro idziesz do sklepu. Żabka ci wystarczy, kupujesz chleb, masło, ohydną szynkę w plastrach, chrupki, parówki, jajka, mleko, sok dla dzieci, pastę do zębów, podpaski, domestos (dzięki bogu za Żabkę!) i płacisz prawie 100 zł i wracasz do domu. Z Twojej fensi kolacji zostają ci tylko parówki z kanapkami oraz ciepła herbata. Ogarniasz mieszkanie (tu w szczegóły już nie wchodzisz, bo szkoda gadać), kąpiesz dzieci, czytasz książkę na dobranoc, a jak to nie pomaga po raz setny puszczasz „Gdzie jest Nemo?” tudzież „Madagaskar”. Odpadasz zanim twoje dzieci zasną i budzisz się rano tym samym nie kończąc nawet 1/3 z tego co miałaś skończyć dnia poprzedniego i zaczynasz kolejny dzień świra. Ale tym razem będzie lepiej – bo dziś nie ma balu w przedszkolu, mąż wraca z delegacji, na skrzynce mailowej tylko 5 nowych wiadomości, świeci słońce, a ty nie musisz już jechać do pracy z 5 kg czerwonych jabłek.

Komentarze

  1. Super się czyta. Cieżki dzień opowiedziany nadwyraz lekko i zabawnie. Jak najbardziej za! 😉

    OdpowiedzUsuń
  2. prawnik rzeszów - Jesteśmy prawnik-rzeszow.biz, kancelarią prawną z siedzibą w Rzeszowie. Jesteśmy małą kancelarią, dopiero zaczynamy swoją działalność, dlatego potrzebujemy dotrzeć do większej liczby osób. Oferujemy usługi prawnicze i musimy rozpowszechnić naszą nazwę, więc jeśli masz czas, aby napisać o nas, będziemy wdzięczni. Chciałabym podziękować za poświęcony czas, ponieważ wiem, że jesteście bardzo zajęci i naprawdę to doceniamy. Jeśli masz jakieś pytania, proszę nie krępuj się pytać.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Będę FIT

Opowiem Wam historię, jakich znacie i słyszeliście wiele. Więc może być nudno, ale co tam. Zaryzykuję. Rzecz będzie o odchudzaniu. Tak, poruszę ten haniebny i odwiecznie wszystkim doskwierający temat. Otóż odkąd przekroczyłam pewną granicę wieku dołączyłam do grona osób, które wiecznie są na diecie lub na niej będą. Od poniedziałku, od 1szego, jak zacznie się post, adwent, szabat tudzież ramadan. Tak w kółko. Jednym się udaje, a większości nie. No u mnie to zazwyczaj, A I O DZIWO SIĘ NIE UDAJE. Moje przygody wyglądają mniej więcej tak: Zaczyna się to zwykle w momencie, kiedy spotkam jakąś chudą koleżankę i działa na zasadzie: „jak ona mogła to ja też!”. Albo jak zobaczę siebie z rana z wystającym sadłem. Just like that. Postanawiam, że „o nie! z tym już koniec, przechodzę na dietę”. Najciekawiej było jak postanowiłam, że nie to, że schudnę ALE jeszcze się oczyszczę i zadbam o zdrowie! A CO! Taki kombos sobie zrobię i przejdę na dietę warzywną Pani Dąbrowskiej. Generalnie to nie wi...

Pod Górę

3 miesiące. 3 miesiące ciężkiej, intensywnej i wytężonej pracy nad projektem, który ma wyrwać Twój dział z marazmu, z zapomnienia i wyciągnąć ludzi z tonącego statku bez chwytania się za brzytwę. Projekt, dzięki któremu przez 3 następne lata Ty i Twoi współpracownicy nie musielibyście robić nic, tylko spijać sobie z dziubków i odcinać kupony. Projekt tak bardzo ważny, że każda inna rzecz w Twojej firmie nie ma żadnego znaczenia, wszyscy inni klienci idą w odstawkę, bo Ty i Twoi współtowarzysze pracujecie nad projektem życia. Wymyślacie, jeździcie, robicie wizje lokalne, zdjęcia, kręcicie filmy, robicie kampanie reklamowe, rozkładacie na czynniki pierwsze każdy element, który może pomóc w wygranej. Mało tego, tak bardzo wierzycie w wygraną, że nikt już nie pyta nawet KIEDY będzie wiadomo czy już wygraliście, tylko JAK JUŻ wygracie to będzie tak, srak i owak. No tak będzie i tak było. Bo przecież idąc za słowami jakiegoś super poczytnego wieszcza w stylu Paula Coehlo „Jak się czegoś ba...